Czy denar Ci nie wystarczy? XXV Niedziela Zwykła 2017 r.

           Dzisiejszy tekst jest krótki, bo właśnie wróciłem z pielgrzymki Centrum Formacji Misyjnej. Nie posługiwałem dziś mówiąc homilię. Może dlatego jakoś osobiście odebrałem Słowo Boże na tą niedzielę.

            Królestwo Boże jest jak bogaty gospodarz, który daje na prawo i lewo duże pieniądze. Trzeba tylko przybić z nim „piątkę” i zdecydować się na współpracę. Po raz kolejny zwaliło mnie z nóg to jak łatwo można mieć zbawienie. Trzeba tylko pójść za Bogiem. Powiedzieć, że idę, bo nie mam co robić, bo w moim życiu zieje pustką. Samo pójście kiedykolwiek – denar, tj. zbawienie.

            Druga myśl jest z końca Ewangelii. Jęczący robotnicy stali się ostatni tylko dlatego, że jęczeli. Dziwna sprawiedliwość społeczna: niech ma gorzej! Każdy z nas w Kościele ma swoją doskonałą receptę na zbawienie siebie i… innych. Krytykujemy i dzielimy. „Dewotki różańcowe” to nie wiedzą o co chodzi Jezusowi. Ci z ruchów charyzmatycznych to pełni dziwnych emocji religijnych dziwacy. Ci są konserwatywnymi betonami, którzy wprowadzają chłód w Kościół mówiąc, że w kościele nie można grać na gitarach i wesoło śpiewać.

            Dziś Pan mówi do każdego z nas: Zostaw to. Każdy przez to, że Mnie wyznaje ma denara. Nie wymyślaj swojej, tylko jednej prawdziwej drogi do zbawienia

Jesteś Chrześcijaninem z pasją czy starotestamentalnym Żydem? XXXIV Niedziela Zwykła

            Najcięższy czas mojego chrześcijaństwa był wtedy, gdy nie spotkałem jeszcze żywego Jezusa jako Osoby. Byłem młodym chłopakiem i moja religia była nawet ok. Ale bez polotu. I te obowiązki. Zbieranie podpisów przed bierzmowaniem. Niepisany obowiązek spowiedzi raz na jakiś czas. Trzeba się pokazać w Wielkim Poście na Drodze Krzyżowej. No i te rekolekcje – mama będzie krzyczeć. Obowiązki to beznadzieja. Do dziś mam tak, że jak mam obowiązki których nie rozumiem, to rodzi się we mnie bunt. Nie cierpię ich. Odbierają chęć życia. Jeszcze są obowiązki, które rozumiem. Wypełniam je. Ale bez szału. Ale są obowiązki, które rozumiem, jestem super przekonany i kocham. Z czasem zrzucają w mojej głowie imię „obowiązki” i stają się największą pasją. Obowiązek, który jest czymś zewnętrznym staje się częścią serca. Właśnie o tym jest dzisiejsza Ewangelia.

            Apostołowie są Żydami, a to znaczy, że wszystko co religia, także i Bóg, to zewnętrzne obowiązki. Ich prawo stanowiło, że jeśli umyjesz ręce w taki a nie inny sposób przed jedzeniem to Bóg się ucieszy. Jeśli w szabat nie przejdziesz więcej metrów niż wyznaczyli kapłani żydowscy, to będziesz z Jahwe w zgodzie. I wiele innych. Obowiązki, ale czy z serca? Jezus powiedział Apostołom chwilę wcześniej przed tą dzisiejszą sceną z Ewangelii (fragment z poprzedniej niedzieli), że mają dbać o swoich braci i swoje siostry poprzez pełne miłości i zrozumienia kilkukrotne upomnienia. A potem jak Jezus walczyć o taką osobę walczyć. O każdego poganina i celnika. Pomyśleli: ciężki obowiązek. Dlatego wysyłają Piotra. Niech się spyta, ile razy tak podchodzić do jednej osoby, gdy ona nas odrzuca. Przecież obowiązek musi się kiedyś skończyć. A potem już nie trzeba – i luz.

            Dlatego Jezus mówi dzisiejszą przypowieść. Nie chodzi o żadne obowiązki. Nie o targ, że jak Bóg wybacza to musisz i Ty. Zakochaj się w Nim, by zrozumieć Jego miłosierdzie, które wybacza każdy szlam Twojego życia. Zakochaj się w Takim szalonym z Miłości Bogu. Wtedy zechcesz być choć trochę jak On. Wybaczanie bez granic stanie się słodką oczywistością. Przecież On tak robi. Ale nie tylko wybaczanie, lecz wszystko co do Niego należ stanie się wielką częścią Twojego serca. A może ogarnie je całe doprowadzając Cię automatycznie do świętości?

 

https://soundcloud.com/farend-ojp/20170917-1714-01mp3

Woodstock 2017 – rekolekcje o zaufaniu.

            Wszystkie teksty o Bogu, który każdego ogromnie kocha i się opiekuje są mi doskonale znane. Przecież nawet nasze włosy są policzone. Jezus jest z nami do końca świata. Często je głoszę w homiliach. Zachwycam się nimi i rozważam. Ale… jak się okazuje daleko mi jeszcze do absolutnego wprowadzenie ich w życie. Bardzo daleko. Trafne jest tu stwierdzenie, że Słowo Boże najdalszą drogę, jaką ma do przejścia to od głowy do serca człowieka.

            Wraz z Basią i Roksaną stwierdziliśmy, że jeśli mamy ewangelizować na misjach to najpierw trzeba zacząć tu, w Polsce. Czyli Woodstock. Super, rzeczywiście Jezus najpierw wysyła apostołów do swoich, a dopiero dużo później wysyła na krańce świata. Więc pomyślałem, że to dobry pomysł. W końcu lubię rozmawiać z ludźmi, a o Jezusie to w ogóle. Ale z drugiej strony była legenda Woodstocku – z jego absolutną „wolnością, miłością i luzem”. Jak mi się wydawało, jest tam pełno ludzi, którzy raczej nie chcą gadać o Jezusie, a tym bardziej z księdzem. W miarę zbliżania się imprezy chęć ewangelizacji malała we mnie, a legenda owsiakowego festiwalu rosła. I to do niebotycznych rozmiarów. W momencie wyjazdu do Kostrzyna nie chciało mi się jechać. Ale mimo wszystko wiedziałem, że takie natchnienia jak wyjazd, żeby głosić Słowo Boże to musi być natchnienie Ducha Św. Co robić? Porządnie się pomodliłem i oddałem absolutnie wszystko Jezusowi. I podróż, festiwal, nasz Przystanek Jezus jako centrum ewangelizacji na Woodstocku. Szczerze mówiąc, niewiele pomogło. Więc z wielką obawą wyruszyłem w drogę. I zaczęła się szkoła zaufania Bogu.

            Lekcja pierwsza. Droga była długa i męcząca. Było to w niedzielę, a ja po Mszach w parafii. Około 50 km przed Kostrzynem wjechałem do małego miasteczka. Ciężko tam się jeździ ze względu na dziwne rozwiązania na nietypowych skrzyżowaniach. Znalazłem się na jednym z nich. Dwa skrzyżowania w jednym. Najpierw był znak STOP, a potem wjeżdżało się na środek i włączało do ruchu na następnym skrzyżowaniu. Wariactwo. Zatrzymałem się na STOPie. Nikt nie jechał z boku. Wjechałem na skrzyżowaniem i chwilę zacząłem myśleć, gdzie skręcić na następnym. Wystarczyły 2 sekundy. Spojrzałem w bok i zobaczyłem starego Mercedesa, który jechał prosto na mnie. Myślę: spoko, zatrzyma się. To na pewno wyrozumiały kierowca. Nie zatrzymał się. Jadąc niezbyt szybko łupnął mnie w bok. Samochód przesunął sie o kilkadziesiąt centymetrów pod wpływem uderzenia. Oczami wyobraźni zobaczyłem rozbitą z boku moją Toyotę i brak możliwości dojechania na Woodstock. Kierowca tamtego wozu, którym okazał się młody chłopak, zaczął krzyczeć, że nie zatrzymałem się na STOPie i zapłacę za naprawę jego samochodu. Wiedziałem od razu, że to jeden z tych przebiegłych kierowców, którzy wykorzystują takie właśnie sytuacje, by wyremontować sobie wozy. Zjechaliśmy na bok, wybiegliśmy na zewnątrz i patrzymy obydwaj na nasze samochody. To niebywałe! Na żadnym nie ma śladu stłuczki! Przez głowę przebiegła mi myśl: przecież zawierzyłeś całą drogę Jezusowi. Zacząłem się uśmiechać. A chłopak nie wiedząc co powiedzieć, zaczął szybko mówić, że nie wie jak to sie stało i że chciał dać mi nauczkę, że wjeżdżam bez uważania. Z niechęcią powiedział: Co, jedziesz na ten cały Woodstock?! Odpowiedziałem, że tak, a raczej na odbywający się na nim Przystanek Jezus, bo jestem księdzem. Złapał się za głowę i krzyknął: O nie! Walnąłem w księciunia!!! Uściskałem go mocno i pożegnaliśmy się z uśmiechem na twarzy. Teraz wiem, że to był znak, żebym Mu zaufał. Potrzebny był znak ekstremalny. To było przygotowanie do zaufania tam, w Kostrzynie.

            Druga lekcja. Sam Kostrzyn, Woodstock, Przystanek Jezus. W niedzielę rozpoczęliśmy rekolekcje przed tym, co chcieliśmy zrobić, a raczej chcieliśmy, żeby zrobił przez nas Duch Św. Prowadził je biskup Edward Dajczak. Pusto na Woodstocku, który zaczynał się dopiero w czwartek. Na początku szok. Ze względu na wspólnotę, którą tworzyli przyszli ewangelizatorzy. Nigdy nie widziałem tak uśmiechniętych i życzliwych ludzi, z którymi można było porozmawiać w każdej chwili nie znając ich wcześniej. Bardzo szybko wydedukowałem, że to przez Tego, który nas tam zgromadził. Świetne rekolekcje, uwielbienia, spotkania, rozmowy. Idealnie. Tylko w mojej głowie znów rósł problem: jak wyjdę od czwartku do ludzi, którzy, jak mi się wydawało, z natury będą do mnie co najmniej nieprzyjaźnie nastawieni. A idąc w sutannie informujesz wszech i wobec, że idziesz z Jezusem (i bardzo dobrze). Śmiałem się do dziewczyn, że wyjedziemy w czwartek do domu, żeby nie iść na Woodstock. Z biegiem czasu moja niechęć była coraz większa. Zdaję sobie sprawę, że diabeł też mocno działał bazując na moich lękach. W ostatnim dniu rekolekcji na myśl o ewangelizowaniu dostawałem maksymalnych duchowych mdłości. Wyglądało to tragicznie. Oprócz Ducha Św., który mnie wykopał ze strefy komfortu na Przystanku Jezus do ludzi na zewnątrz, były jeszcze 2 rzeczy: to, że przekonałem się nie raz, że jeśli Bóg mnie gdzieś stawia to nie przez przypadek i jestem do tego posłany (a przecież tam realnie byłem) oraz to, że, jak zawsze żartuję, jestem chłopakiem ze Wschodu, więc muszę prezentować twardość i wielki upór. Przed pierwszym wyjściem poszedłem przed Najświętszy Sakrament, który był ciągle wystawiony i ciągle masowo adorowany przez ewangelizatorów. Znów rozmowa z Nim, że oddaję Mu wszystko. I krok poza „kanapę” był dla mnie krokiem milowym. I wielkim zdziwieniem. Idąc w sutannie nie zostałem, jak mi zdawało wcześniej, opluty, znieważony, zlekceważony. Byli za to ludzie bardzo chętni do rozmów. Nie rozumiejący nauki Kościoła i otwarci na przyjęcie jej w dialogu. Tu było dużo rozmów o seksie przedmałżeńskim, konkubinacie. Ludzie, którzy łapali mnie za rękaw i prosili o rozmowę będąc w wielkiej desperacji duchowej, chcąc absolutnych zmian. Kilka razy spowiadałem siedząc na krawężniku obok śmieci. A w sensie duchowym były to niesamowite dialogi –  człowieka z potęgą miłosierdzia Bożego, które otwiera całkiem nowe perspektywy. Były podziękowania, łzy, uśmiechy, zawsze mocno przytulali i mówili: dobrze, że jesteście. To, co stało się przez tych kilka dni ewangelizacji to były jedne wielkie rekolekcje. Rekolekcje przede wszystkim dla nas, ewangelizatorów. Zobaczyliśmy, że Jezus wprost działa, i to przez nasze ręce. Ale tylko wtedy, gdy oddamy Mu całego siebie zostawiając absolutnie wszystkie swoje lęki.

            Kilka razy pytano mnie, jakie wydarzenie najbardziej zapamiętałem z Woodstocku. Jest jedno, którego nie zapomnę nigdy. Ostatniego dnia idąc przez pola festiwalu zauważyłem ewangelizatorów z tabliczką: Mycie nóg za darmo. Obok zobaczyłem księdza od nas, który nachylony mył komuś nogi. Miał miednicę, pachnące mydło i białe ręczniki papierowe do wycierania. Zacząłem w głowie szybko myśleć: to chyba przesada! W jakim celu?! W tym momencie ksiądz zobaczył mnie i podszedł mówiąc, żebym mu pomógł, bo jest druga miednica, a ludzie cały czas podchodzą. Podchodziłem bardzo wolno, lekko panikując i szybko myśląc: za dużo, w sutannie?, brudne nogi, nigdy tego nie robiłem… itp. W jednym momencie ewangelizatorka wyłowiła mi z tłumu młodego, dwudziestokilkuletniego chłopaka. Mówił tylko, że nie za bardzo chce, bo on jest ateistą więc, nie powinien do księży. Nie jego bajka. Jednak usiadł. W czasie, gdy myłem mu nogi miał duże jak pięciozłotówki pytające, zadziwione oczy. W końcu wybąknął: Dlaczego mi to robisz? Odpowiedziałem pierwszą myślą: Bo nasz Mistrz tak robił.

            To był początek długiej, ciekawej rozmowy. Takiej, jakich setki odbywały się tam, gdzie Jezus upodobał sobie konkretnie działać. Przede wszystkim w sercach ludzi. Zarówno tych, którzy nieśli ze sobą czteropak piwa czy mieli identyfikator z napisem „Przystanek Jezus.”

Dziwna Ewangelia??? XXIII Niedziela Zwykła 2017

            Jeśli myślisz, że w Ewangelii Jezus podaje jak po „chrześcijańsku” pozbyć się z Twojego życia uciążliwego, pokręconego „ktosia”, to nic bardziej mylnego. Jasne, czytając pobieżnie, jest to krótka ewangeliczna piłka: rozmawiasz z nim – bierzesz do pomocy przyjaciół do ostrej konfrontacji z tą osobą – donosisz Kościołowi (księdzu?) – wykluczasz go z wszelkich relacji. Na końcu jest dla Ciebie nikim. Taki beznadziejny poganin i celnik.

            Słowo Boże trzeba słuchać kompleksowo, dlatego od razu porzuć myśl z poprzedniego akapitu! W I czytaniu Pan mówi do każdego z nas: „Ciebie, o synu człowieczy, wyznaczyłem na stróża domu Izraela”. Nowy Izrael stworzony przez Jezusa to Kościół jako wspólnota. Każdy z nas jest jej strażnikiem. Dobry strażnik nie daje rozpierzchnąć się temu, czego pilnuje. Nikogo z tej wspólnoty nie możemy stracić. Jest zbyt cenny. A to zaprzecza myśli, żeby kogokolwiek wykluczyć. Masz spajać. Więc o co chodzi w tej Ewangelii?

            „Nikomu nie bądźcie nic dłużni poza wzajemną miłością” mówi dziś do nas superstrażnik – św. Paweł. Jeśli masz z kimś poważnie porozmawiać, to nie po to, żeby go zmieszać z błotem. Masz porozmawiać z nim w atmosferze wzajemnej miłości, troski i zrozumienia. Jak z kimś, kto jest Ci bardzo bliski, o kogo się martwisz, że skrzywdzi siebie głupotą czy błędnym postępowaniem. Jeśli nie posłucha, bierz wspólnych znajomych i dalej, z troską, z nim rozmawiajcie. Dajcie mu światło, że można inaczej. Jeśli nie da rady, idź do Kościoła i poproś wspólnotę o gorącą modlitwę za pogubionego.

            Sam koniec jest arcyciekawy. Jeśli żaden z tych trzech sposobów nie zadziała, „niech ci będzie jak poganin i celnik”! Chodzi o to, żeby był dla Ciebie nikim? Kimś, z kim się nie rozmawia i się nim gardzi? Otóż nie. To jest myślenie faryzeuszów. Jezus inaczej myślał o poganach i faryzeuszach. „Niech Ci będzie jak poganin i celnik” oznacza, że dla Ciebie ten człowiek ma być do zdobycia, do zewangelizowania, do doprowadzenia go do bliskości z Bogiem. Tak Jezus traktował tych ludzi. Jako kogoś, kogo otaczał specjalną troską i miłością w doprowadzeniu do swego Ojca.

            Patrząc w ten sposób ta Ewangelia nie jest o wykluczeniu. Jest o budowaniu pięknej wspólnoty między ludźmi. O trosce. O miłości między ludźmi.

Audio (rozszerzone): https://soundcloud.com/farend-ojp/20170910-1210-01mp3

Mój wymarzony Jezus. XXII Niedziela Zwykła 2017 r.

             Dzieci robią często tak, szczególnie jak coś nabroją, że zamykają oczy i mówią, że ich nie ma. Że problem nie istnieje. Są dziećmi, więc łatwo im zakłamać dla swojego dobra rzeczywistość. Niestety nie tylko im się to zdarza, ale i nam nie-dzieciom i to w dziedzinie naszego życia z Bogiem.

            Zobaczmy jak wygląda nasza modlitwa. Nasze myślenie o sobie w relacjach z Jezusem. Najczęściej jest On środkiem do naszych celów. Ciągle myślimy i modlimy się, żebyśmy byli szczęśliwi, zdrowi, mieli pełną rodzinę, chłopaka – dziewczynę, męża – żonę, pracę, zdany egzamin itd., itp. I jedna najważniejsza i przewodnia myśl: Jezu, zero problemów! Na pocieszenie napiszę, że św. Piotr myślał identycznie. Niedawno wyznał Jezusa jako Mesjasza – Syna Bożego. Ale jak dowiedział się, że to nie sprawi mu szczęśliwego życia, to w dzisiejszej Ewangelii zaczął protestować. Jego Jezus ma ciągle wygrywać, robić cuda i być oklaskiwanym przez tysięczne tłumy. To fajne, bo duża część tego blasku spadnie na niego, Piotra. Przecież jest pierwszym apostołem. No i w ogóle zapewni mu świetne życie. A tu słyszy, że Pan ma cierpieć haniebną śmierć, której wszyscy się boją i gardzą. Nie!!! A u Ciebie, gdy Ci nie wychodzi twoje wymarzone życie, po jakimś czasie co mówisz wprost lub nie wprost Jezusowi? Czy nie podobnie?

           Dziś Jezus uczy nas i św. Piotra, że bycie uczniem to nie załatwianie swoich spraw i sobie szczęśliwego życia Jezusem. To przyjęcie wszystkich problemów, które są i będą; Jego planów w stosunku do mnie. Bo wiem, że niosę i poniosę swój krzyż z Nim i dlatego to nie będzie dla mnie ponad siły i tragiczne. To zaufanie Panu, że jeśli są trudności, to są potrzebne. A krzyż prowadzi zawsze do wygranej i zmartwychwstania.

          Właśnie przed chwilą ktoś napisał do mnie sms: Dlaczego Jezus w taki mocny sposób zwraca się do Piotra? „Zejdź mi z oczu szatanie.” Dlatego, że takie myślenie o załatwianiu sobie Jezusem tylko szczęścia w życiu jest zakłamywaniem rzeczywistości. Jest jak zamykanie oczu i udawanie, że nas nie ma. Że rzeczywistość czasem trudnego życia nie istnieje. To diabelskie unikanie zbawiennego krzyża, uciekanie od niego. Mówienia, że ja muszę mieć tylko szczęśliwe dni. Jasne, fajna perspektywa, ale nie do osiągnięcia. „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?”. Zawsze jest tak, że kiedy „łapiesz króliczka” ułudy ciągłego szczęścia, kiedy Bóg Ci nie pomaga na sposób jak sobie wymyślisz, uciekasz się najpierw do negacji Jego, a później do grzesznych rozwiązań. Jeśli On mi nie pomaga, to pomoże mi grzech, czyli szatan ze swoimi „rozwiązaniami”. Dlatego zejdź mi z oczu szatanie.

         Nie pędźmy za ułudą, kłamstwem. Tylko z podniesionym czołem idźmy za Jezusem w świat naszych radości, ale też i problemów. Przy nim tak naprawdę one stają się bardzo malutkie.