XX Niedziela Zwykła 2018 r.

Ciągle są modne książki, strony internetowe i programy o dietach i zdrowym odżywianiu. Jasne, jest to ważna część naszego życia i dobrze mieć świadomość co nam pomaga a co nam szkodzi. Szczególnie do mnie przemawia bardzo popularny tam tekst: Jesteś tym, co jesz. Sugeruje to wyraźnie, że nasze funkcjonowanie, siły i zdrowie zależy od pożywienia. 

Hasło jest prawdą i jest bardzo trafne. Ale myślę, że dotyczy też naszego życia duchowego. To jakim jesteś człowiekiem, zależy od tego, czym karmisz się duchowo. Jeśli w Twoim życiu jest egoizm, zło, nienawiść i inne grzechy to zawsze będziesz się czuł duchowo źle. W konsekwencji będzie się to odbijało na Twoich najbliższych i ludziach wokół.

Chcesz być bardzo mocny duchowo, szczęśliwy, zadowolony i spełniony? Zacznij się żywić duchowo dobrem, miłością i przebaczeniem. Jezus jest największą miłością i dobrem. Dlatego dziś w Ewangelii, dbając o każdego z nas wręcz prosi, abyśmy żywili się Nim. Od tego zależy jakość naszego życia duchowego. Żywić się Jezusem to Eucharystia, każda Komunia Święta i Ewangelia, które przyjmujemy i żyjemy nimi każdego dnia.

Dziś w pierwszym i drugim czytaniu występuje pochwała mądrości. Któż z nas nie chciałby być człowiekiem mądrym. Prawdziwa mądrość polega na właściwym duchowym karmieniu się, co wpływa na życie w nas i wokół nas. Ale jak dziś mówi Ewangelia – to decyduje o życiu przyszłym.

P.S. Wpis jest krótki. Dziś jest dzień krótkiego Słowa. W Fornoles do zakrystii przed Mszą przyszła grupa ludzi. Zmęczonych ludzi. I mówią: Pablo, prosimy o „La homilia corta” (krótkie kazanie). Mamy już 3 dzień fiesty naszych patronów i 2 noce przetańczone. Dodam tylko, że przedstawiciele ludu Bożego to były panie koło 70 lat. Kazanie było krótki. I dzisiejszy wpis też.

Następny krok: Hiszpania.

Hiszpania to dla wszystkich kraj kojarzący się z pięknymi, słonecznymi wakacjami. Myślimy o czystych plażach, modnych turystycznych miejscach i wielkim odpoczynku. Miasta w Hiszpanii to dla nas Barcelona, Madryt, Sewilla czy Valencia. Wielki odpoczynek wśród przepięknych miejsc, wśród uśmiechniętych ludzi – turystów. To dla nas czasem wymarzona Hiszpania. Ale czy to prawdziwa Hiszpania?

Dla nas, księży wybierających się na misje do krajów hiszpańskojęzycznych, kraj ten to kolejny krok w przygotowaniach. Niesamowicie intensywna nauka języka, poznawanie innego Kościoła niż w Polsce i… łamanie schematów myślenia o tym kraju. Ale po kolei…

Język, inny Kościół niż w Polsce i doświadczenie zaskakującej Hiszpanii to trzy punkty tego wpisu. Ale na początku napiszę jak się tu dostałem i gdzie jestem. Zwyczajem wielu misjonarzy po Centrum Formacji Misyjnej wyjeżdża się na parafię w rodzinnym kraju języka, którego się uczymy. Dlaczego? Bo tam najszybciej zdobyć nowe szlify językowe. Poznaje się księgi liturgiczne, w moim przypadku po hiszpańsku. Jest jeszcze jedna rzecz, na którą zwrócili mi uwagę byli misjonarze – poznaje się pewną mentalność i kulturę ludzi na Półwyspie Iberyjskim, która jest bardzo podobna do panującej w Ameryce Łacińskiej. Przykładem niech będzie np. jedzenie czy pogoda. O tyle jestem w szczęśliwym położeniu, ponieważ w Hiszpanii jest mój kolega Tomek, ksiądz z mojej diecezji i wieloletni misjonarz właśnie z Boliwii. Już w marcu zadzwoniłem do niego pytając o możliwość przyjazdu. Aby pokazać moje ciężkie położenie na samym początku, wspomnę, że nie wyjeżdża się tam, aby towarzyszyć innym księżom w pracy. Jedziemy ich zastępować będąc chwilowymi proboszczami, gdy oni jadą na urlop do swoich rodzin. Tomek z przykrością stwierdził, że ma już zastępstwo na czas swojego urlopu, ale szybko znajdzie dla mnie jakieś inne miejsce. W Hiszpanii ksiądz jest na wagę złota, nawet na zastępstwo. Niedługo zadzwonił do mnie ks. Radek z zaproszeniem. Jest on oczywiście Polakiem, ale skończył seminarium i został wyświęcony w Saragossie. Na początku lipca stawiłem się u niego w miejscowości, która nazywa się Valdeargorfa. Jest to nieduże miasto w Aragonii, diecezja Saragossa. Wczuj się, Drogi Czytelniku w moją sytuację – jak mocno obawiałem się tego, iż zostanę sam na hiszpańskiej parafii. Sam opisywałem we wpisie o Centrum Formacji Misyjnej, że uczyłem się języka od września i sam wiedziałem, że jest to okres tragicznie krótki, żeby móc funkcjonować w Hiszpanii jako proboszcz. Msze, pogrzeby, kancelaria, chrzty, zakrystia, gdzie na całym świecie rozgrywają się różne rozmowy i sprawy wszelkiego rodzaju. Makabra… Ratowała mnie jedna myśl i jej się kurczowo trzymałem. Jeśli Jezus przez ten kraj mnie posyła na misje, to się mną, biedakiem, w tym wszystkim zaopiekuje. I powiem szczerze: jest bardzo dobrze! A piszę to powoli już kończąc pobyt w tym pięknym kraju.

Powróćmy do proponowanego schematu. Punkt pierwszy był bardzo bolący i został już wspomniany. Mój towarzysz raczej niedoli niż doli, czyli język hiszpański na miejscu. Na początku, kiedy byłem z ks. Radkiem na miejscu to dramat. Ja prawie w ogóle nie rozumiałem ludzi rozmawiających z nami. Szybko wymawiane i szeleszczące słowa nie układały mi się w całość. Zmartwiony już widziałem, że moje przyszłe proboszczowanie tutaj będzie wyglądało jak suma Apokalipsy i wszystkich plag egipskich. Po co ja tu przyjeżdżałem??? Kiedy Radek wyjechał do Polski, czekałem na pierwsze sprawy parafialne jak na najgorszy wyrok. Jednak w takich sytuacjach przy minimum zaufania, a takie jeszcze w małych ilościach miałem, Jezus podaje rękę i wyprowadza. Następnego dnia, w sobotę miałem uroczystą Mszę 50-lecia małżeństwa Manolo i Carmen. Wcześniej wszystko ustalał z nami ich syn Juan. Był bardzo sympatyczny i miły i co najważniejsze dla mnie – ciągle powtarzał, że wszystko na Mszy obstawią. Myślę sobie: z tym nie będzie problemu. Mszę Świętą odprawię i homilię powiem. Dzięki Centrum robię to w miarę dobry sposób. Ale oczywiście była to sytuacja, gdzie Pan zamieszał dla mojego dobra. Po przepięknie obstawionej Mszy pełnej gitarowych pieśni i uśmiechów, przyszła do mnie prawie cała rodzina Juana i powiedzieli, że idę z nimi na uroczystą fiestę rodzinną. W drodze wyjaśnili, że wszyscy są z Barcelony i są bardzo blisko Kościoła. Wszyscy, łącznie z dziećmi należą do neokatechumenatu. Całą rodziną przez kilka lat byli na misjach w Urugwaju. Stwierdzili, że wiedzą jak to jest na samym początku, gdy się jest w nowym środowisku, więc będą dbali na fieście, żebym nie był sam. Fiesta okazała się małym weselem. Uwierz, Drogi Czytelniku, że była nawet nasza „gorzka wódka” wyrażona gromkimi okrzykami „Besos, Besos” (pocałunki, pocałunki). Uśmiechnięci 70-latkowie bez tremy dali sobie gorące buziaki. W tym czasie odbyłem mnóstwo rozmów ze starszymi odpowiadając na pytania o Polskę i prawie zawsze o moich rodziców (są bardzo rodzinni) a także słuchając o problemach małych miejscowości. Z młodymi, którzy studiują rozmawiałem o Barcelonie i o fatalnej postawie polskich i hiszpańskich piłkarzy. I z najmłodszą 10-letnią córką Juana, Aną Marią, która kazała mi mówić po polsku jak nazywają się rzeczy na stole, jednocześnie robiąc mi egzamin czy wiem jak nazywają się po hiszpańsku. Bardzo szybko zapomniałem o moich lękach językowych. Dzieło Boże. Wspomnę tylko jeszcze, że następnego dnia dostałem kilka telefonów z ustaleniami co do dwóch pogrzebów. Po tym nie było żadnych wątpliwości co do języka. Z czasem zacząłem rozumieć ludzi coraz więcej i dziś spokojnie z nimi rozmawiam na ulicy, w sklepie czy zakrystii. Jasne, czasem nie rozumiem i dopytuje się. Albo jak dziś, gdy siedząc w kolejce do naszego rzeźnika (tak, siedzi się na krzesłach), nie rozumiałem prawie wcale szybko mówiących hiszpanek opowiadających miejscowe ploteczki i anegdoty. Przede mną jeszcze daleka droga.

Drugi punkt to Kościół w Hiszpanii. Pominę dosyć skomplikowaną historię tego państwa, która niewątpliwie miała wpływ na dzisiejszą sytuację. To każdy może sobie przeczytać używając Google czy Wikipedii. Teraźniejszość jest taka, że Kościół jest bardzo ubogi w wiernych, którzy gorąco wierzą oraz księży, których jest jak na przysłowiowe lekarstwo. Napiszę tylko, że codziennie na Mszę, którą odprawiam przychodzi około 10 osób. Są to starsze kobiety. W niedzielę liczba rośnie i jest może nieco ponad 40 osób. Muszę przyznać, że te osoby, które chodzą codziennie do kościoła są bardzo oddane parafii i pełne zaangażowania. To one sprzątają kościół. To one dbają o kwiaty. Prowadzą śpiew i zawsze przygotowują czytania. Nie ukrywam, że martwią się też czy ksiądz się dobrze czuje i czy ma coś do zjedzenia. Wspominam o tym, bo dostałem reklamówkę pełną hiszpańskich przysmaków z jamon serrano na czele (hiszpańska specjalnie przyrządzana i krojona szynka. Niebo w gębie.). Ale jest to tylko niewielki procent ochrzczonych, którzy praktykują. A wiem, jakie są możliwości parafii. Bo jak wspomniałem, miałem trzy pogrzeby. A w mieście są to zawsze wielkie wydarzenia i wtedy na Mszy kościół jest pełen ludzi. Już na marginesie napiszę, że nie stosuje się klepsydr. Po mieście rozciągnięty jest swoisty radiowęzeł. Odzywa się tylko w 2 sytuacjach. Kiedy odbywa się rynek, ogłaszając co jest do nabycia. I drugi raz w sytuacji czyjejś śmierci, zawiadamiając wszystkich i zapraszając na pogrzeb. Księża to rzadkość a ewenementem są młodzi kapłani. Jakie są braki niech zobrazuje system pracy, w jaki wszedłem. Moją parafią i miejscem zamieszkania jest Valdeargorfa. Ale obsługuję jeszcze 3 miasta, które kiedyś były samodzielnymi parafiami. Co niedzielę jeżdżę łącznie ok. 70 km objeżdżając sympatyczne miasteczko Valdertormo, Valjunkerę z przepięknym kościołem i położonym na dosyć wysokiej górze Fornoles. Do ostatniej miejscowości dojeżdża się drogą z bardzo krętymi serpentynami znanymi mi z poważnych górskich terenów, co sprawia mi niemałą frajdę przez przepiękne widoki. W każdej z tych miejscowości kilkadziesiąt lat temu był ksiądz prowadzący parafię. Dziś obsługuje to tylko jeden ksiądz – nierzadko Polak z pochodzenia lub Kolumbijczyk. Kościoły są stare i piękne, ale najczęściej zaniedbane. Po prostu parafii nie stać na remont zabytków. Mało ludzi to małe ofiary. A władze nie są skore do podjęcia się restauracji, żeby również chronić jakże ważne turystycznie obiekty.  

Ostatni punkt będzie myślę najciekawszy. Jaka ta Hiszpania jest. Napisałem, że zazwyczaj turyści zwiedzając np. Barcelonę i leżąc na plażach wybrzeża myślą, że poznali Hiszpanię. Pod względem turystycznym może i tak. Myślę sobie, że praca tutaj w mojej drodze na misje dała mi poznać choć trochę Hiszpanię tą codzienną, zwyczajną, z tych małych miejscowości. Zaznać tej inności w podejściu do różnych spraw. Ale z drugiej strony zobaczyć, jak jesteśmy podobni do siebie – my, Polacy i Hiszpanie. Ale idąc po kolei. 

Zaskoczyło mnie, że Hiszpanie to ludzie, którzy potrafią dość ciężko pracować. Wokół miasta są wielkie pola drzew oliwkowych i migdałowych. Rolnicy wyjeżdżają naprawdę o wczesnych godzinach rannych, żeby dokonywać zbiorów i wracają wraz ze zmierzchem. Inna rzecz to ich bardzo emocjonalne podejście do wielu spraw co wpływa na relacje z innymi, a także na religijność. Relacje, bo setki razy byłem już poklepywany po plecach, obściskiwany czy dostawałem buziaki (zazwyczaj od starszych kobiet 🙂 ). Wystarczy uśmiech, dobre słowo z mojej strony a odpowiadają bardzo sympatycznie i emocjonalnie. To wpływa na to, że generalnie wszyscy mówią sobie na „ty”. Zarówno mi mówią Pablo, ale i ja, pytając 80-letnią kobietę zwracam się „Aurora” czy „Carmen”. Jak to wpływa na ich religijność? Bardzo lubią wszystko, co można zobaczyć i dotknąć w tej sferze. Dlatego jest tu wielki kult figur Matki Bożej i świętych. Pamiętam jak w święto Joachima i Anny, które w Valdeargorfie jest fiestą (świętem) emerytów pojawiły się przed Mszą figurki tych świętych. Po Mszy świętej na kolacji zorganizowanej dla uczestniczących (zawsze na fieście jest Msza, a jest ich tu 16) długo myślałem, skąd oni wytrzasnęli te figury. Nie przypominałem sobie, żeby gdziekolwiek w zakrystii czy gdzieś indziej stały wcześniej. Następnego dnia, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu zauważyłem, otwierając kościół, że brakuje głównych figur w pięknych ołtarzach bocznych. Zrozumiałem. Przecież stoją przed ołtarzem. Po Mszy św. ofiarowałem pomoc moim starszym kobietom, że pomogę je z powrotem umieścić. W końcu to bardzo wysoko i męska siła wydawała się niezbędna. Jedna z nich spojrzała na mnie jak na wariata i powiedziała stanowczo, że od tego są one, odpowiednie osoby i robią to dziesiątki lat. No tak, jeszcze Anna i Joachim by nie pobłogosławili jakbym pomógł. Pamiętam inną sytuację jak kiedyś po Mszy wparowała mi do zakrystii Carmen i z uśmiechem zaczęła nalewać wodę do małego wiaderka. Zdziwiony pytam po co jej woda. Odpowiedziała, że przy wejściu jest duża kropielnica i jak ksiądz Łukasz wyjeżdżał to pobłogosławił tam wodę, która służy do znaku krzyża na wejście i wyjście z kościoła. Ona wyznaczyła się sama do pilnowania, żeby tej wody nie zabrakło. Jak jest mało to dolewa i ta woda jest ciągle pobłogosławiona. Mimo że rozrzedzona. Bo nie może zabraknąć tej pobłogosławionej przez ich prawdziwego proboszcza. Na koniec, żeby zamknąć sprawę kultu świętych wspomnę, że każdego dnia o godzinie 22 na środku ulicy gromadzimy się przed kapliczką św. Rocha na półgodzinnej nowennie do tego świętego. Przychodzi na nią koło 30 osób. Wśród nich widzę nawet tych, których nie widziałem za mojego pobytu na Mszy św. Mówią, że przychodzą, „bo to jest nasz święty Roch”. 

Kończąc ten wybitnie długi post opowiem krótką historię, która pokazuje tą normalną Hiszpanię, a może nawet i leczyć nas, Polaków, z pewnych pozostałości kompleksów, jakie mamy względem tak zwanego Zachodu. Przez Valdeagorfe przebiega przepiękna droga rowerowa. Któregoś dnia wybrałem się rowerem, który stoi w garażu na plebanii. Była to kolejna już przejażdżka tą trasą. W pewnym momencie ku mojej radości zauważyłem biegacza przed sobą. Ucieszyłem się, bo zazwyczaj jadąc przez wąwozy i pagórki jestem całkiem sam. Podjeżdżam blisko i na plecach koszulki młodego chłopaka, z wyglądu bez wątpienia Hiszpana, widzę barwny i duży napis „PÓŁMARATON WARSZAWSKI”. Z radością przywitałem się i szybko zapytałem skąd ma koszulkę i czy był w Warszawie na tym biegu. Tłumaczę, że jestem Polakiem. Zdziwiony odpowiedział, że nigdzie nie był a koszulkę kupił w sklepie. W takim specjalnym sklepie. Pożegnałem się i odjechałem. Z tego co wiem, to takie koszulki dostaje się tylko startując w biegu. A więc pozostaje tylko jedna ewentualność. Czyżby w Hiszpanii były słynne u nas ciucholandy?!

 

XIX Niedziela Zwykła 2018 r.

Niemądrze jest myśleć, że życie duchowe to sprawa prosta; że jeśli ktoś nawróci się to do końca życia będzie bliziutko Boga; że zawsze będzie czerpał wielką radość z modlitwy, Mszy św. i sakramentów; że zawsze będzie radosny i będzie widział przyszłość tylko w najjaśniejszych kolorach. Chrześcijanin, czyli człowiek Boga to tak naprawdę wojownik do końca życia. Z czasem jego chlebem powszednim stają się zmagania z wątpliwościami, brakiem zaufania do Ojca i znużeniem życiem duchowym. Wynika to też w dużej mierze z tego, że szatan widząc wielką miłość człowieka do Boga i jego wiarę wytacza przeciwko niemu największe działa pokus. Szaleńczo atakuje. 

Piszę to dlatego, bo rozważając Słowo z tej niedzieli moje myśli ciągle uciekają do proroka Eliasza. Jego historia jest znakomita jako Bożego człowieka. Największy prorok – tak o nim mówili żydzi. W swojej niesamowitej wierze jako jedyny walczy słowem z pogubionym królem Achabem i groźną, bezwzględną królową Jezebel. Piękny jest fragment opisu walki Eliasza z fałszywymi prorokami, gdzie w wielkim zaufaniu do Boga wyprasza wielki cud. Jego działalność prorocka to wielkie świadectwo robienia wszystkiego w obecności Pana. Dlatego dzisiejsze pierwsze czytanie jest zaskakujące i pouczające. Eliasz ma dramatyczny kryzys swojego życia i misji. Jest na pustyni. Kładzie się pod drzewem i nie chce mu się nic w życiu. Najlepsze wyjście jakie widzi to śmierć. Dramat. Jednak w tym dramatyzmie robi rzecz, która staje się wybawieniem i zbawieniem. Zaczyna rozmawiać z Bogiem o tym wszystkim. Pan powoli podnosi go z prochu jego egzystencji. Posyła Anioła, który przynosi mu jedzenie i picie. Jednak to tylko symbol tego, że powoli odbudowuje ezechielową strukturę ducha. Ezechiel z czasem wstaje i dalej jest silny.

Drogi Czytelniku, nie martw się kryzysowymi momentami swojego życia. Gdzie, jak ten prorok, wychodzisz na pustynię samego siebie? Nie daj się tylko oszukać szatanowi, że jesteś totalnie sam z tym. Obok jest Ojciec. Kiedy zwrócisz się do Niego, On powoli zacznie odbudować tą misterną strukturę Twojej wiary, ducha i sensu bycia. Pośle do Ciebie anioła z konkretną pomocą. Czasem to będzie bliski człowiek, fragment Ewangelii czy inne, potrzebne w tym momencie rzeczy. Musisz tylko w czarnej dolinie swojego ducha zwrócić się do Niego – jak dziecko, które w wielkim smutku biegnie do rodziców, żeby im opowiedzieć co trudnego i złego je spotkało. Wie, że oni go uratują. To, co czytasz łączy się z tym, co Jezus mówi dziś w Ewangelii: „Każdy, kto od Ojca usłyszał i przyjął naukę, przyjdzie do Mnie.” Oraz następne słowa: „Ja jestem chlebem życia. Ojcowie wasi jedli mannę na pustyni i pomarli. To jest chleb, który z nieba zstępuje: Kto go je, nie umrze”. Ten Chleb daje niesamowitą siłę ducha, aby dalej iść. Wbrew wszystkiemu.

XVIII Niedziela Zwykła 2018 r.

To zadziwiające jak my, ludzie zapominamy o ciągle działającym wielkie cuda Bogu. Kiedy widać wprost, że coś jest Jego łaską i darem, gorąco w Niego wierzymy i otaczamy Go miłością. Problem jest troszkę później, kiedy zaczyna się normalne życie. Kiedy przychodzą pewne trudności, zapominamy o Wszechmocnym i zaczynamy załatwiać po swojemu. Zazwyczaj w taki sposób, jakbyśmy nie byli dziećmi Boga. Zapominamy o Nim, bo chcemy szybko i już. Nie liczy się jak dobieramy środki do celu. Często grzeszne środki. 

Liturgia Słowa świetnie to pokazuje. Izraelici jako naród są naocznymi świadkami wielkich cudów. Wyjście z Egiptu, zatopienie wojsk faraona czy prowadzący ich słup ognia. Ale kiedy pojawia się widmo głodu zaczynają myśleć po swojemu. Krzyczą, żeby wracać do Egiptu, bo tam przynajmniej był niewolniczy posiłek. A Pan ciągle miał nad nimi rękę. Zapomnieli.

W II czytaniu św. Paweł błaga Efezjan, żeby nie wracali do starego, grzesznego człowieka. Wystarczy chwila a ludzie, którzy siadają do uczty Pańskiej, stają się egoistami. A przecież Chrystus ich prowadzi i daje wszystko, co potrzebne. Zapominają.

Dziś w Ewangelii do Jezusa przychodzą ci, co brali udział w cudzie rozmnożenia chleba. Musieli pomyśleć, że to człowiek od Boga. Może co niektórzy zaczęli wierzyć, że to Syn Boży. A dziś przychodzą nie po to, żeby karmić się Jego osobą i Jego słowami. Chcą tylko chleba. To im wystarczy. Zapomnieli.

Dzisiaj Jezus mówi, żebyś miał ciągłą świadomość kim dla Niego jesteś. Abyś pamiętał, jak wielkie cuda już zrobił dla Ciebie. Nie pozwól codzienności zabierać Ci wiary w Niego. Ufaj zawsze i wszędzie. Nie możesz być przyjacielem i uczniem Jezusa tylko w pewnych chwilach swego życia. Bądź nim zawsze. To uchroni Cię przed tragediami Twego życia, jakimi są nasze plany życia po swojemu i ze swoimi rozwiązaniami.

Przygotowanie – Centrum Formacji Misyjnej

Minął ponad rok, odkąd dostałem dekret swojego księdza biskupa z pozwoleniem na wyjazd na misje do Boliwii. Myślę, że jestem zobowiązany napisać co się działo przez ten czas, a także co dzieje się obecnie.

Od września tamtego roku byłem w Centrum Formacji Misyjnej. Mieści się ono w Warszawie na Targówku w dosyć okazałym budynku. Budynek jest duży, bo przyjął w tym roku formacyjnym ponad 20 osób: księży, sióstr zakonnych i świeckich. W Centrum każdy miał swój pokój, są również sale do nauki i jadalnie. Centralnym miejsce była kaplica, w której codziennie mieliśmy Msze św. oraz modlitwy. 

Każdy tydzień był to czas przede wszystkim żmudnej nauki języka. Dla mnie była to często droga przez psychiczną mękę. Zacząłem naukę hiszpańskiego od zera i statystycznie raz na tydzień przeżywałem klasyczne mini załamanie – to bez sensu, nawet nie umiem zdania sklecić. Wtedy wręcz było nie do pomyślenia to, co robię dzisiaj pisząc ten tekst – jestem sam w Hiszpanii prowadząc w zastępstwie parafię. 

Pan Bóg jest łaskaw. W tym przypadku w nauce pobłogosławił mi dwiema rzeczami. Po pierwsze, to nasze nauczycielki – lektorki. Pierwsza z nich to pani Ewa, która wykształciła w hiszpańskim setki misjonarzy. Miała ze mną indywidualne konwersacje. Podziwiałem ją za anielską cierpliwość. Godzinami siedziała sam na sam z każdym z nas wysłuchując naszych prób powiedzenia czegokolwiek. A opowiadać trzeba było dużo, bo miała zawsze w zanadrzu setki pytań. Wszystko oczywiście po hiszpańsku. Przez to, że misjonarzy w kraje hiszpańskojęzyczne było kilkunastu, podzielono nas na 2 grupy zajęciowe. Pani Ewa prowadziła grupę, w której ja nie byłem. Co ciekawe, o przynależności do konkretnej grupy decydowało losowanie, jakie przeprowadziliśmy. Moją profesorką była Pani Marzena – druga z lektorek. Cudowna kobieta, bardzo inteligentna i z wielkim poczuciem humoru. Aby pokazać jak wielką darzyliśmy ją sympatią, to między sobą mówiliśmy o niej „Pani Marzenka” a nawet „nasza Marzenka”. Do niej zawsze zwracaliśmy się: „Pani profesor”. Nigdy nie zapomnę jej wielkiego wysiłku, żeby się nie roześmiać, kiedy mówiliśmy głupoty przemieniając słowa. A uwierz, drogi Czytelniku, że w hiszpańskim można się bardzo tragicznie pomylić. Czasem śmialiśmy się wprost, mówiąc po hiszpańsku zabawne historie albo wymyślając je na poczekaniu. Nie zapomnę jak kiedyś dostaliśmy proste rysunki. I na ich podstawie mieliśmy odpowiadać na kilka pytań zadawanych przez innych. Ks. Przemek (odszedł w styczniu do grupy portugalskiej) dostał zamek. Pytaliśmy przez bitą godzinę go o wszystko, wykorzystując wiedzę zdobytą od początku. Dostał pytania czy to jego zamek, czy jest daleko od Warszawy, czy ma tam konie, baseny, ile pokoi, czy nas zaprasza, a co dostaniemy na obiad (z podaniem całego menu, z napojami i deserem) itp. Uśmialiśmy się do łez a Przemek napocił co nie miara. Ale wtedy szybko się uczyliśmy. Mówiliśmy zapominając, że to hiszpański i że trzeba myśleć jak to powiedzieć. Nasza Pani profesor, jak wspomniałem, była świetną i inteligentną obserwatorką. Widziała kto z nas jest w danym dniu trochę nie w formie. Znała nasze zainteresowania i wykorzystywała to. Kiedy widziała, że odlatuję myślami i powoli zasypiam z otwartymi oczami, od razu dostawałem pytanie o piłkę nożną. Ożywiałem się w momencie i z pasją mówiłem kto wygrał, kto strzelił gola i jaką w Hiszpanii ma ksywę dany piłkarz. Wszystko po hiszpańsku, i pobudzało lepiej niż litrowy Red Bull. Nauczyła nas także odprawiać Mszę świętą mówiąc poprawnie po hiszpańsku. Od stycznia dwa razy w tygodniu mieliśmy ją w swojej grupie. Mieliśmy swoją kolejkę odprawiania i mówienia sprawdzanych wcześniej homilii (nie, siostry nie odprawiały). Dlatego teraz w Hiszpanii wiele osób przychodzi i mówi po Mszy, że dobrze mówię w hiszpańskim. Nie wiedzą, że w tym elemencie jestem wyjątkowo wyćwiczony. Podsumowując, Pani Marzena była dla nas darem Bożym i zawdzięczamy jej dużo. 

Innym błogosławieństwem były relacje, jakie między nami powstały, chociaż ich zażyłość była różna, jak to w większych grupach bywa. Szczególnie mocne i przyjacielskie powstały w naszej grupie językowej. Myślę, że są na tyle mocne, że będą trwałe i pomocne w tym, co Pan przygotował dla każdego z nas poza krajem. Grupa ciekawych i interesujących osób. Opiszę ich trochę, bo w tym miejscu to im się należy. Ks. Grzegorz, człowiek orkiestra, którego wszędzie pełno. Bardzo zdolny i ekspresywny. Wyjeżdża w wysokie góry Peru. Ks. Michał, duży człowiek z dużym sercem. Inteligentny z głośnym tubalnym śmiechem. Co prawda Brazylia ukradła go nam w styczniu – przeszedł na portugalski, ale zawsze sercem był z nami. I ks. Piotr, prawdziwy człowiek ze wschodu (Białystok) ze swoją gościnnością i wielką chęcią relacji z każdym. Z sercem na dłoni. Jedzie też do Peru. 

Byli też i inni. Nasze siostry Wspomożycielki Sióstr Czyśćcowych – Krysia i Ania ze swoim normalnym podejściem do życia i wielkim uśmiechem. Ks. Marek, który jedzie daleko do Papui Nowej Gwinei, elokwentny i z dużą klasą. Ks. Łukasz ze swoim mądrym podejściem do wielu spraw. Może dlatego, że był najstarszy z nas. A jego pokój był miejscem porannych smacznych kaw. Pisząc to w szczególny sposób wspominam także tych, którzy są już w krajach misyjnych. To ks. Stanisław na Kubie i nasza świecka Krysia w Kenii. Na Kubie jest także ks. Dariusz.

Po co był ten okres dziewięciu miesięcy przygotowania? Myślę, że dostaliśmy dużą dawkę języka obcego, która stała się podstawą do kontaktu z ludźmi, do których posłał nas Jezus. Ale ważniejsze jest to, że byliśmy razem. Jeśli ktoś potrafił nawiązać relacje z innymi w Centrum Formacji Misyjnej, będą one dla niego wielkim wsparciem. Dziś, w erze wszechobecnej komunikacji i Internetu w każdym zakątku świata możemy szybko podzielić się radościami i smutkami z bliskimi kolegami, którzy są tak samo misjonarzami.