Minął ponad rok, odkąd dostałem dekret swojego księdza biskupa z pozwoleniem na wyjazd na misje do Boliwii. Myślę, że jestem zobowiązany napisać co się działo przez ten czas, a także co dzieje się obecnie.
Od września tamtego roku byłem w Centrum Formacji Misyjnej. Mieści się ono w Warszawie na Targówku w dosyć okazałym budynku. Budynek jest duży, bo przyjął w tym roku formacyjnym ponad 20 osób: księży, sióstr zakonnych i świeckich. W Centrum każdy miał swój pokój, są również sale do nauki i jadalnie. Centralnym miejsce była kaplica, w której codziennie mieliśmy Msze św. oraz modlitwy.
Każdy tydzień był to czas przede wszystkim żmudnej nauki języka. Dla mnie była to często droga przez psychiczną mękę. Zacząłem naukę hiszpańskiego od zera i statystycznie raz na tydzień przeżywałem klasyczne mini załamanie – to bez sensu, nawet nie umiem zdania sklecić. Wtedy wręcz było nie do pomyślenia to, co robię dzisiaj pisząc ten tekst – jestem sam w Hiszpanii prowadząc w zastępstwie parafię.
Pan Bóg jest łaskaw. W tym przypadku w nauce pobłogosławił mi dwiema rzeczami. Po pierwsze, to nasze nauczycielki – lektorki. Pierwsza z nich to pani Ewa, która wykształciła w hiszpańskim setki misjonarzy. Miała ze mną indywidualne konwersacje. Podziwiałem ją za anielską cierpliwość. Godzinami siedziała sam na sam z każdym z nas wysłuchując naszych prób powiedzenia czegokolwiek. A opowiadać trzeba było dużo, bo miała zawsze w zanadrzu setki pytań. Wszystko oczywiście po hiszpańsku. Przez to, że misjonarzy w kraje hiszpańskojęzyczne było kilkunastu, podzielono nas na 2 grupy zajęciowe. Pani Ewa prowadziła grupę, w której ja nie byłem. Co ciekawe, o przynależności do konkretnej grupy decydowało losowanie, jakie przeprowadziliśmy. Moją profesorką była Pani Marzena – druga z lektorek. Cudowna kobieta, bardzo inteligentna i z wielkim poczuciem humoru. Aby pokazać jak wielką darzyliśmy ją sympatią, to między sobą mówiliśmy o niej „Pani Marzenka” a nawet „nasza Marzenka”. Do niej zawsze zwracaliśmy się: „Pani profesor”. Nigdy nie zapomnę jej wielkiego wysiłku, żeby się nie roześmiać, kiedy mówiliśmy głupoty przemieniając słowa. A uwierz, drogi Czytelniku, że w hiszpańskim można się bardzo tragicznie pomylić. Czasem śmialiśmy się wprost, mówiąc po hiszpańsku zabawne historie albo wymyślając je na poczekaniu. Nie zapomnę jak kiedyś dostaliśmy proste rysunki. I na ich podstawie mieliśmy odpowiadać na kilka pytań zadawanych przez innych. Ks. Przemek (odszedł w styczniu do grupy portugalskiej) dostał zamek. Pytaliśmy przez bitą godzinę go o wszystko, wykorzystując wiedzę zdobytą od początku. Dostał pytania czy to jego zamek, czy jest daleko od Warszawy, czy ma tam konie, baseny, ile pokoi, czy nas zaprasza, a co dostaniemy na obiad (z podaniem całego menu, z napojami i deserem) itp. Uśmialiśmy się do łez a Przemek napocił co nie miara. Ale wtedy szybko się uczyliśmy. Mówiliśmy zapominając, że to hiszpański i że trzeba myśleć jak to powiedzieć. Nasza Pani profesor, jak wspomniałem, była świetną i inteligentną obserwatorką. Widziała kto z nas jest w danym dniu trochę nie w formie. Znała nasze zainteresowania i wykorzystywała to. Kiedy widziała, że odlatuję myślami i powoli zasypiam z otwartymi oczami, od razu dostawałem pytanie o piłkę nożną. Ożywiałem się w momencie i z pasją mówiłem kto wygrał, kto strzelił gola i jaką w Hiszpanii ma ksywę dany piłkarz. Wszystko po hiszpańsku, i pobudzało lepiej niż litrowy Red Bull. Nauczyła nas także odprawiać Mszę świętą mówiąc poprawnie po hiszpańsku. Od stycznia dwa razy w tygodniu mieliśmy ją w swojej grupie. Mieliśmy swoją kolejkę odprawiania i mówienia sprawdzanych wcześniej homilii (nie, siostry nie odprawiały). Dlatego teraz w Hiszpanii wiele osób przychodzi i mówi po Mszy, że dobrze mówię w hiszpańskim. Nie wiedzą, że w tym elemencie jestem wyjątkowo wyćwiczony. Podsumowując, Pani Marzena była dla nas darem Bożym i zawdzięczamy jej dużo.
Innym błogosławieństwem były relacje, jakie między nami powstały, chociaż ich zażyłość była różna, jak to w większych grupach bywa. Szczególnie mocne i przyjacielskie powstały w naszej grupie językowej. Myślę, że są na tyle mocne, że będą trwałe i pomocne w tym, co Pan przygotował dla każdego z nas poza krajem. Grupa ciekawych i interesujących osób. Opiszę ich trochę, bo w tym miejscu to im się należy. Ks. Grzegorz, człowiek orkiestra, którego wszędzie pełno. Bardzo zdolny i ekspresywny. Wyjeżdża w wysokie góry Peru. Ks. Michał, duży człowiek z dużym sercem. Inteligentny z głośnym tubalnym śmiechem. Co prawda Brazylia ukradła go nam w styczniu – przeszedł na portugalski, ale zawsze sercem był z nami. I ks. Piotr, prawdziwy człowiek ze wschodu (Białystok) ze swoją gościnnością i wielką chęcią relacji z każdym. Z sercem na dłoni. Jedzie też do Peru.
Byli też i inni. Nasze siostry Wspomożycielki Sióstr Czyśćcowych – Krysia i Ania ze swoim normalnym podejściem do życia i wielkim uśmiechem. Ks. Marek, który jedzie daleko do Papui Nowej Gwinei, elokwentny i z dużą klasą. Ks. Łukasz ze swoim mądrym podejściem do wielu spraw. Może dlatego, że był najstarszy z nas. A jego pokój był miejscem porannych smacznych kaw. Pisząc to w szczególny sposób wspominam także tych, którzy są już w krajach misyjnych. To ks. Stanisław na Kubie i nasza świecka Krysia w Kenii. Na Kubie jest także ks. Dariusz.
Po co był ten okres dziewięciu miesięcy przygotowania? Myślę, że dostaliśmy dużą dawkę języka obcego, która stała się podstawą do kontaktu z ludźmi, do których posłał nas Jezus. Ale ważniejsze jest to, że byliśmy razem. Jeśli ktoś potrafił nawiązać relacje z innymi w Centrum Formacji Misyjnej, będą one dla niego wielkim wsparciem. Dziś, w erze wszechobecnej komunikacji i Internetu w każdym zakątku świata możemy szybko podzielić się radościami i smutkami z bliskimi kolegami, którzy są tak samo misjonarzami.