Następny krok: Hiszpania.

Hiszpania to dla wszystkich kraj kojarzący się z pięknymi, słonecznymi wakacjami. Myślimy o czystych plażach, modnych turystycznych miejscach i wielkim odpoczynku. Miasta w Hiszpanii to dla nas Barcelona, Madryt, Sewilla czy Valencia. Wielki odpoczynek wśród przepięknych miejsc, wśród uśmiechniętych ludzi – turystów. To dla nas czasem wymarzona Hiszpania. Ale czy to prawdziwa Hiszpania?

Dla nas, księży wybierających się na misje do krajów hiszpańskojęzycznych, kraj ten to kolejny krok w przygotowaniach. Niesamowicie intensywna nauka języka, poznawanie innego Kościoła niż w Polsce i… łamanie schematów myślenia o tym kraju. Ale po kolei…

Język, inny Kościół niż w Polsce i doświadczenie zaskakującej Hiszpanii to trzy punkty tego wpisu. Ale na początku napiszę jak się tu dostałem i gdzie jestem. Zwyczajem wielu misjonarzy po Centrum Formacji Misyjnej wyjeżdża się na parafię w rodzinnym kraju języka, którego się uczymy. Dlaczego? Bo tam najszybciej zdobyć nowe szlify językowe. Poznaje się księgi liturgiczne, w moim przypadku po hiszpańsku. Jest jeszcze jedna rzecz, na którą zwrócili mi uwagę byli misjonarze – poznaje się pewną mentalność i kulturę ludzi na Półwyspie Iberyjskim, która jest bardzo podobna do panującej w Ameryce Łacińskiej. Przykładem niech będzie np. jedzenie czy pogoda. O tyle jestem w szczęśliwym położeniu, ponieważ w Hiszpanii jest mój kolega Tomek, ksiądz z mojej diecezji i wieloletni misjonarz właśnie z Boliwii. Już w marcu zadzwoniłem do niego pytając o możliwość przyjazdu. Aby pokazać moje ciężkie położenie na samym początku, wspomnę, że nie wyjeżdża się tam, aby towarzyszyć innym księżom w pracy. Jedziemy ich zastępować będąc chwilowymi proboszczami, gdy oni jadą na urlop do swoich rodzin. Tomek z przykrością stwierdził, że ma już zastępstwo na czas swojego urlopu, ale szybko znajdzie dla mnie jakieś inne miejsce. W Hiszpanii ksiądz jest na wagę złota, nawet na zastępstwo. Niedługo zadzwonił do mnie ks. Radek z zaproszeniem. Jest on oczywiście Polakiem, ale skończył seminarium i został wyświęcony w Saragossie. Na początku lipca stawiłem się u niego w miejscowości, która nazywa się Valdeargorfa. Jest to nieduże miasto w Aragonii, diecezja Saragossa. Wczuj się, Drogi Czytelniku w moją sytuację – jak mocno obawiałem się tego, iż zostanę sam na hiszpańskiej parafii. Sam opisywałem we wpisie o Centrum Formacji Misyjnej, że uczyłem się języka od września i sam wiedziałem, że jest to okres tragicznie krótki, żeby móc funkcjonować w Hiszpanii jako proboszcz. Msze, pogrzeby, kancelaria, chrzty, zakrystia, gdzie na całym świecie rozgrywają się różne rozmowy i sprawy wszelkiego rodzaju. Makabra… Ratowała mnie jedna myśl i jej się kurczowo trzymałem. Jeśli Jezus przez ten kraj mnie posyła na misje, to się mną, biedakiem, w tym wszystkim zaopiekuje. I powiem szczerze: jest bardzo dobrze! A piszę to powoli już kończąc pobyt w tym pięknym kraju.

Powróćmy do proponowanego schematu. Punkt pierwszy był bardzo bolący i został już wspomniany. Mój towarzysz raczej niedoli niż doli, czyli język hiszpański na miejscu. Na początku, kiedy byłem z ks. Radkiem na miejscu to dramat. Ja prawie w ogóle nie rozumiałem ludzi rozmawiających z nami. Szybko wymawiane i szeleszczące słowa nie układały mi się w całość. Zmartwiony już widziałem, że moje przyszłe proboszczowanie tutaj będzie wyglądało jak suma Apokalipsy i wszystkich plag egipskich. Po co ja tu przyjeżdżałem??? Kiedy Radek wyjechał do Polski, czekałem na pierwsze sprawy parafialne jak na najgorszy wyrok. Jednak w takich sytuacjach przy minimum zaufania, a takie jeszcze w małych ilościach miałem, Jezus podaje rękę i wyprowadza. Następnego dnia, w sobotę miałem uroczystą Mszę 50-lecia małżeństwa Manolo i Carmen. Wcześniej wszystko ustalał z nami ich syn Juan. Był bardzo sympatyczny i miły i co najważniejsze dla mnie – ciągle powtarzał, że wszystko na Mszy obstawią. Myślę sobie: z tym nie będzie problemu. Mszę Świętą odprawię i homilię powiem. Dzięki Centrum robię to w miarę dobry sposób. Ale oczywiście była to sytuacja, gdzie Pan zamieszał dla mojego dobra. Po przepięknie obstawionej Mszy pełnej gitarowych pieśni i uśmiechów, przyszła do mnie prawie cała rodzina Juana i powiedzieli, że idę z nimi na uroczystą fiestę rodzinną. W drodze wyjaśnili, że wszyscy są z Barcelony i są bardzo blisko Kościoła. Wszyscy, łącznie z dziećmi należą do neokatechumenatu. Całą rodziną przez kilka lat byli na misjach w Urugwaju. Stwierdzili, że wiedzą jak to jest na samym początku, gdy się jest w nowym środowisku, więc będą dbali na fieście, żebym nie był sam. Fiesta okazała się małym weselem. Uwierz, Drogi Czytelniku, że była nawet nasza „gorzka wódka” wyrażona gromkimi okrzykami „Besos, Besos” (pocałunki, pocałunki). Uśmiechnięci 70-latkowie bez tremy dali sobie gorące buziaki. W tym czasie odbyłem mnóstwo rozmów ze starszymi odpowiadając na pytania o Polskę i prawie zawsze o moich rodziców (są bardzo rodzinni) a także słuchając o problemach małych miejscowości. Z młodymi, którzy studiują rozmawiałem o Barcelonie i o fatalnej postawie polskich i hiszpańskich piłkarzy. I z najmłodszą 10-letnią córką Juana, Aną Marią, która kazała mi mówić po polsku jak nazywają się rzeczy na stole, jednocześnie robiąc mi egzamin czy wiem jak nazywają się po hiszpańsku. Bardzo szybko zapomniałem o moich lękach językowych. Dzieło Boże. Wspomnę tylko jeszcze, że następnego dnia dostałem kilka telefonów z ustaleniami co do dwóch pogrzebów. Po tym nie było żadnych wątpliwości co do języka. Z czasem zacząłem rozumieć ludzi coraz więcej i dziś spokojnie z nimi rozmawiam na ulicy, w sklepie czy zakrystii. Jasne, czasem nie rozumiem i dopytuje się. Albo jak dziś, gdy siedząc w kolejce do naszego rzeźnika (tak, siedzi się na krzesłach), nie rozumiałem prawie wcale szybko mówiących hiszpanek opowiadających miejscowe ploteczki i anegdoty. Przede mną jeszcze daleka droga.

Drugi punkt to Kościół w Hiszpanii. Pominę dosyć skomplikowaną historię tego państwa, która niewątpliwie miała wpływ na dzisiejszą sytuację. To każdy może sobie przeczytać używając Google czy Wikipedii. Teraźniejszość jest taka, że Kościół jest bardzo ubogi w wiernych, którzy gorąco wierzą oraz księży, których jest jak na przysłowiowe lekarstwo. Napiszę tylko, że codziennie na Mszę, którą odprawiam przychodzi około 10 osób. Są to starsze kobiety. W niedzielę liczba rośnie i jest może nieco ponad 40 osób. Muszę przyznać, że te osoby, które chodzą codziennie do kościoła są bardzo oddane parafii i pełne zaangażowania. To one sprzątają kościół. To one dbają o kwiaty. Prowadzą śpiew i zawsze przygotowują czytania. Nie ukrywam, że martwią się też czy ksiądz się dobrze czuje i czy ma coś do zjedzenia. Wspominam o tym, bo dostałem reklamówkę pełną hiszpańskich przysmaków z jamon serrano na czele (hiszpańska specjalnie przyrządzana i krojona szynka. Niebo w gębie.). Ale jest to tylko niewielki procent ochrzczonych, którzy praktykują. A wiem, jakie są możliwości parafii. Bo jak wspomniałem, miałem trzy pogrzeby. A w mieście są to zawsze wielkie wydarzenia i wtedy na Mszy kościół jest pełen ludzi. Już na marginesie napiszę, że nie stosuje się klepsydr. Po mieście rozciągnięty jest swoisty radiowęzeł. Odzywa się tylko w 2 sytuacjach. Kiedy odbywa się rynek, ogłaszając co jest do nabycia. I drugi raz w sytuacji czyjejś śmierci, zawiadamiając wszystkich i zapraszając na pogrzeb. Księża to rzadkość a ewenementem są młodzi kapłani. Jakie są braki niech zobrazuje system pracy, w jaki wszedłem. Moją parafią i miejscem zamieszkania jest Valdeargorfa. Ale obsługuję jeszcze 3 miasta, które kiedyś były samodzielnymi parafiami. Co niedzielę jeżdżę łącznie ok. 70 km objeżdżając sympatyczne miasteczko Valdertormo, Valjunkerę z przepięknym kościołem i położonym na dosyć wysokiej górze Fornoles. Do ostatniej miejscowości dojeżdża się drogą z bardzo krętymi serpentynami znanymi mi z poważnych górskich terenów, co sprawia mi niemałą frajdę przez przepiękne widoki. W każdej z tych miejscowości kilkadziesiąt lat temu był ksiądz prowadzący parafię. Dziś obsługuje to tylko jeden ksiądz – nierzadko Polak z pochodzenia lub Kolumbijczyk. Kościoły są stare i piękne, ale najczęściej zaniedbane. Po prostu parafii nie stać na remont zabytków. Mało ludzi to małe ofiary. A władze nie są skore do podjęcia się restauracji, żeby również chronić jakże ważne turystycznie obiekty.  

Ostatni punkt będzie myślę najciekawszy. Jaka ta Hiszpania jest. Napisałem, że zazwyczaj turyści zwiedzając np. Barcelonę i leżąc na plażach wybrzeża myślą, że poznali Hiszpanię. Pod względem turystycznym może i tak. Myślę sobie, że praca tutaj w mojej drodze na misje dała mi poznać choć trochę Hiszpanię tą codzienną, zwyczajną, z tych małych miejscowości. Zaznać tej inności w podejściu do różnych spraw. Ale z drugiej strony zobaczyć, jak jesteśmy podobni do siebie – my, Polacy i Hiszpanie. Ale idąc po kolei. 

Zaskoczyło mnie, że Hiszpanie to ludzie, którzy potrafią dość ciężko pracować. Wokół miasta są wielkie pola drzew oliwkowych i migdałowych. Rolnicy wyjeżdżają naprawdę o wczesnych godzinach rannych, żeby dokonywać zbiorów i wracają wraz ze zmierzchem. Inna rzecz to ich bardzo emocjonalne podejście do wielu spraw co wpływa na relacje z innymi, a także na religijność. Relacje, bo setki razy byłem już poklepywany po plecach, obściskiwany czy dostawałem buziaki (zazwyczaj od starszych kobiet 🙂 ). Wystarczy uśmiech, dobre słowo z mojej strony a odpowiadają bardzo sympatycznie i emocjonalnie. To wpływa na to, że generalnie wszyscy mówią sobie na „ty”. Zarówno mi mówią Pablo, ale i ja, pytając 80-letnią kobietę zwracam się „Aurora” czy „Carmen”. Jak to wpływa na ich religijność? Bardzo lubią wszystko, co można zobaczyć i dotknąć w tej sferze. Dlatego jest tu wielki kult figur Matki Bożej i świętych. Pamiętam jak w święto Joachima i Anny, które w Valdeargorfie jest fiestą (świętem) emerytów pojawiły się przed Mszą figurki tych świętych. Po Mszy świętej na kolacji zorganizowanej dla uczestniczących (zawsze na fieście jest Msza, a jest ich tu 16) długo myślałem, skąd oni wytrzasnęli te figury. Nie przypominałem sobie, żeby gdziekolwiek w zakrystii czy gdzieś indziej stały wcześniej. Następnego dnia, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu zauważyłem, otwierając kościół, że brakuje głównych figur w pięknych ołtarzach bocznych. Zrozumiałem. Przecież stoją przed ołtarzem. Po Mszy św. ofiarowałem pomoc moim starszym kobietom, że pomogę je z powrotem umieścić. W końcu to bardzo wysoko i męska siła wydawała się niezbędna. Jedna z nich spojrzała na mnie jak na wariata i powiedziała stanowczo, że od tego są one, odpowiednie osoby i robią to dziesiątki lat. No tak, jeszcze Anna i Joachim by nie pobłogosławili jakbym pomógł. Pamiętam inną sytuację jak kiedyś po Mszy wparowała mi do zakrystii Carmen i z uśmiechem zaczęła nalewać wodę do małego wiaderka. Zdziwiony pytam po co jej woda. Odpowiedziała, że przy wejściu jest duża kropielnica i jak ksiądz Łukasz wyjeżdżał to pobłogosławił tam wodę, która służy do znaku krzyża na wejście i wyjście z kościoła. Ona wyznaczyła się sama do pilnowania, żeby tej wody nie zabrakło. Jak jest mało to dolewa i ta woda jest ciągle pobłogosławiona. Mimo że rozrzedzona. Bo nie może zabraknąć tej pobłogosławionej przez ich prawdziwego proboszcza. Na koniec, żeby zamknąć sprawę kultu świętych wspomnę, że każdego dnia o godzinie 22 na środku ulicy gromadzimy się przed kapliczką św. Rocha na półgodzinnej nowennie do tego świętego. Przychodzi na nią koło 30 osób. Wśród nich widzę nawet tych, których nie widziałem za mojego pobytu na Mszy św. Mówią, że przychodzą, „bo to jest nasz święty Roch”. 

Kończąc ten wybitnie długi post opowiem krótką historię, która pokazuje tą normalną Hiszpanię, a może nawet i leczyć nas, Polaków, z pewnych pozostałości kompleksów, jakie mamy względem tak zwanego Zachodu. Przez Valdeagorfe przebiega przepiękna droga rowerowa. Któregoś dnia wybrałem się rowerem, który stoi w garażu na plebanii. Była to kolejna już przejażdżka tą trasą. W pewnym momencie ku mojej radości zauważyłem biegacza przed sobą. Ucieszyłem się, bo zazwyczaj jadąc przez wąwozy i pagórki jestem całkiem sam. Podjeżdżam blisko i na plecach koszulki młodego chłopaka, z wyglądu bez wątpienia Hiszpana, widzę barwny i duży napis „PÓŁMARATON WARSZAWSKI”. Z radością przywitałem się i szybko zapytałem skąd ma koszulkę i czy był w Warszawie na tym biegu. Tłumaczę, że jestem Polakiem. Zdziwiony odpowiedział, że nigdzie nie był a koszulkę kupił w sklepie. W takim specjalnym sklepie. Pożegnałem się i odjechałem. Z tego co wiem, to takie koszulki dostaje się tylko startując w biegu. A więc pozostaje tylko jedna ewentualność. Czyżby w Hiszpanii były słynne u nas ciucholandy?!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *