Po perturbacjach związanych z lotem wylądowałem w zablokowanym Santa Cruz. Każda ulica była zablokowana, ludzie na ulicach. Z ks. Marcinem udało nam się przedostać z lotniska do domu franciszkanów. Nie ma co ukrywać, mówiąc, że jesteśmy padres pozwalano nam podróżować dalej lub wskazywano objazd. W zablokowanym pół umarłym mieście bez ruchu drogowego byłem ponad miesiąc. Dwa tygodnie w domu franciszkanów, gdzie odprawiając Mszę, czytając książki spacerowałem i mogłem obserwować protesty ludzi. Czasem rozmawiałem z nimi. Byli zdesperowani, aby zmienić Boliwię. Jednocześnie wyczuwalna była wszechobecna atmosfera strachu. Co będzie dalej? Wojna domowa? Wojsko na ulicach. Tłumaczyli mi nie jeden raz w ciągu tego miesiąca co czują i myślą na temat wolności i demokracji. Sugerowano mi też, że nie zrozumiem do końca tego, bo jestem obcokrajowcem a tam zawsze wolność. Szybko odpowiadałem wtedy, że nikt nie zrozumie ich walki o wolność tak jak Polacy. Opowiadałem o dziesiątkach lat naszej niewoli i o obaleniu komunizmu. Walki trochę, jakby nie było, podobnej jak w Boliwii. A robiło się coraz bardziej poważnie. W sklepach zaczęło brakować produktów przez brak dostaw. Mieszkańcy Santa Cruz zaczęli organizować posiłki dla najuboższych, którzy w tej sytuacji zostaliby skazani na głód.
Po 2 tygodniach przebywania u Franciszkanów, skontaktowałem się z ks. Michałem, który jest z diecezji siedleckiej i pracuje jako proboszcz w Santa Cruz. Oczywiście zaprosił mnie, bo potrzebuje pomocy na parafii i stwierdziliśmy, że razem będzie łatwiej przeżywać ten ciekawy i trudny czas. Następnego dnia zjadłem śniadanie, zapakowałem najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka i udałem się w kilkunastokilometrową podróż pieszo. Był ona bardzo interesująca, gdyż trzeba było pokonać wiele blokad i obserwowałem życie ludzi w tych miejscach. Na środku blokowanej drogi postawiono namioty od deszczu a w środku stoliki, krzesełka, małe lodówki przenośne na jedzenie, napoje i wszystkie rzeczy potrzebne do przebywania tam dniem i nocą. Dodatkowo interesującym doświadczeniem było poruszanie się w mieście, gdzie umarła komunikacja. Santa Cruz znane jest z niekończących się korków i mnóstwa samochodów. Teraz ludzie spacerowali środkiem najbardziej zakorkowanych wcześniej samochodami arterii.
Po przybyciu na miejsce dostałem swój pokój na plebanii i rozpocząłem pracę na parafii ks. Michała. Mieliśmy w tym czasie dużo pracy. Ludzie nie chodzili do pracy a dzieci do szkoły. Parafianie mieli czas skorzystać z codziennej Eucharystii. Dodatkowo atmosfera niebezpieczeństwa spowodowała, że mnóstwo osób chciało się pojednać z Panem w sakramencie pokuty i pojednania. Bardzo dobrze wspominam ten czas wzmożonej pracy duszpasterskiej, rozmów kapłańskich i wielu nowych serdecznych znajomości.
W niedzielę 25 listopada, kiedy odpoczywaliśmy po obiedzie czekając na Mszę świętą wieczorową usłyszeliśmy niecodzienne odgłosy wybuchu euforii całego miasta. Ludzie krzyczeli z radości, trąbili samochodami, śmiali się i płakali. Evo Morales zrezygnował z bycia prezydentem i ogłosił to przez telewizję. Następnego dnia uciekł specjalnym samolotem do Meksyku. Wcześniej posłuszeństwo wypowiedziała mu policja, która stwierdziła, że nie wyjdzie walczyć przeciwko rodakom. A następnie wojsko. Nie miał wyjścia. A to wprawiło walczących z determinacją o wolność i demokracje w euforię. Skończyła się blokada. Skończyło się niebezpieczeństwo wojny. Prezydentem tymczasowym została jedna z osób z opozycji nominowana w tej sytuacji zgodnie z przepisami konstytucji. Ja mogłem pożegnać się z Santa Cruz i udać się na nową parafię w górach w Aiquile.
Na zdjęciu mural z Santa Cruz powstały w czasie protestów: „Boliwia dla Chrystusa”